sobota, 25 listopada 2017

rosnący szczyt ewolucji

a co tam, wracamy. pooglądałam sobie jakieś takie fazerskie blogi, nawet naszych rodowitych podlasianek ;) i pomyślałam, że w końcu mam swojego bloga i też mogę coś sobie na nim popisać. jak się zalogowałam, to się okazało, że ja mam trzy swoje blogi! a do kolejnych dwóch dostęp jako współautorka. ten traktuję jako swój. i asi. zaraz jej przypomnę o tym. do tego czasu narobiła już parę fajoskich zdjęć i na pewno ma co wrzucać. a i ja też. narobiłam. może i nie zdjęć, ale za to narozrabiałam w tym swoim własnym świecie najbliższym. po pierwsze zostałam, jak to moja sis określa "matką założycielką" (czuję się już po raz któryś matką założycielką ;)) tym razem szkoły. otóżto. szkoły. i na tyle opanowała się sytuacja, że mój mózg już nie podpowiada mi, żeby stamtąd (z tamtąd?) zwiewać, tylko ujrzał światełko w tunelu, odległe to odległe, ale ujrzał. i już mogę za nim podążać. a to daje mi przestrzeń intelektualną do przykładowo napisania o tym tu, teraz. ha.
oprócz tego wydarzyło się także parę innych rzeczy w moim życiu. na ten oto przykład obecnie choruję. i bardzo jestem z tego zadowolona, bo to daje mi kilka dni wolnego od życia. które zresztą bardzo lubie (ups, przyznałam się), ale ostatnio daje mi w kość (usp, przyznałam się). a mój szalony mózg, w swym całym zakresie odpowiedzialności i ble ble ble nie pozwala mi zatrzymać się w inny sposób niż po prostu fizycznie zwalić mnie z nóg. i dziękuję mu za to, bo szybko orientuję się po co to wszystko i wykorzystuję każdą wolną chwilę, gdy gorączka opada. zresztą gdy rośnie, to też wykorzystuję, gdyż śpię nic sobie z niczego nie robiąc. a to też rzadki zwyczaj. otóż choroba uczy mnie zaopiekowania się sobą. i stąd (z tąd?) ten wpis. przeczytałam już jedną całą, jedną trzecią i początek trzeciej książki i nieco żałuję, że moje alternatywne metody (bez jednej tableteczki) tak szybko postawiły mnie na nogi, gdyż nie przeczytam jeszcze tuzina książek, które pozaczynałam w ostatnich miesiącach. nic to, taki żywot wiecznej poszukiwaczki światła. świata. życia. przygody. podróży (choćby w głąb siebie, jak to się mówi, a jedna z zaczętych książek to "uwolnij swoją ciemną stronę", czy jakoś tak).
o czym to ja tu.. bo mi P. przerwał cytatem i teraz muszę się pozbierać (coś o niewiarygodnych przestrzeniach między mną a nim, eh...)
wracając. jak już pisałam - choruję. ale kończę. bo miodek, imbir, czosnek, a po przeczytaniu "food pharmacy" także kurkuma i goździki zrobiły sowje. dodam koniecznie, że i cytryna zaserwowana mi przez P. w skondensowanej formie (jak już doszedł do wniosku, że nie da się mnie przekonać do żadnej cywilizoanej formy leczenia - czytaj tabletki czy saszetki) w stanie najwyższej gorączki 38,4 pomogły! moja siostra zaaplikowała mi także konchy do uszu i podpaliła (na co mam dowód w postaci zdjęcia) i cokolwiek mi one wyciągneły z uszu, to nie był mój szczyt głupoty, bo go ciągle posiadam. ale pomogło. na pewno na kontakt z nią, bo od tygodnia się nie widziałyśmy!
także tego, już jest lepiej.
a ja od początku chcę powiedzieć coś bardzo życiowo ważnego. otóż moje dzieci są już starsze niż przedostatni tutaj wpis o chyba rok i jest lepiej! to właśnie chcę powiedzieć: jest między nami duuużo lepiej. skrzeczą dużo mniej, a i pogadać się z nimi da, i coś ustalić, i porozmawiać na ciekawe tematy, np. o stosunkach (tak tak) i aniołach i najlepszych przyjacielach. starszy to w ogóle mało skrzeczy, chyba, że o tablet (nic się nie zmieniło) albo o słodycze, ale po piątym razie pomaga odwołanie się do ustaleń (że tablet w piątki i soboty, a słodycze raz w tyg.) i następuje cudowne "dobra, dobra" i już. a i trzeba przyznać, że obym nie żałowała tych słów, i księżniczka jest nieco spokojniejsza, choć to jeszcze nie ideał harmonii i wyciszenia. co prawda ostatnio nawet sobie myślałam, po dwugodzinnej akcji z kładzeniem się na podłogę i wyciem, że nie chce jeść obiadu, czy by z nią gdzieś nie pójść, do psycho czy peda - loga czy goga albo znachora, ale w momentach spokoju jest tak cudowna i kochana, przytulna i całująca, że nie mam wątpliwości, że w jakiś sposób jednak ze mną współpracuje i wie jak uruchomić moją irytację, by zosać moim aniołem radykalnego wybaczania i dawać mi kolejną lekcję cierpliwości, spokoju i harmonii. co prawda zajmie jej to lata, patrząc na moje postępy, ale widać, że dzieciak ma zacięcie i upór. i szybko się nie podda z tym tupaniem i wrzaskiem. a to się w życiu może się przydać niewiadomo kiedy, bo nie znasz dnia ani godziny. tylko trzeba to jakoś przetrwać. przy kolejnym razie zaparzę sobie zieloną herbatę albo zacznę palić jakieś zioło. może geranium? albo klasycznie szałwię na oczyszczenie.
tym razem zakończę cytatem jednej z czytanych dzięki chorobie książek: "Rosnący szczyt ewolucji osiąga przyszłość poprzez mówienie 'Chcę...'". (Deepak Chopra "Odbudowa ciała, odżywianie duszy"). i ja mówię za Deepakiem i za moim dzieckiem "chcę!!!", i będę leżeć na ziemi i tupać nogami, póki się nie zdarzy. cokolwiek to będzie!

środa, 10 maja 2017

porozumienie z przemocą

dzisiaj skończyło się. porozumienie bez przemocy się skończyło, czwarte spotkanie. teraz już pozostaje tylko porozumiewać się z przemocą. a dziś akurat nie było powodu. jedno dziecię na wycieczkę odstawione do autokaru o 7:50 (no, 7:58, co do naszych możliwości), powróciło przed wieczorem rozradowane i rozpromienione. i dupa gwóźdź, nie ma gdzie zastosować przemocowych rozwiązań. a drugie, też na jakimś dziecięcym haju biegało 40 minut na placu, z P., który miał zmarznięty tyłek, a ono dziwnie nic. ani zająknięcia, ani minimarudzonka.
nie było mnie przy tym. Dups. może właśnie o to chodzi...

wtorek, 31 maja 2016

wrrrr, zzggrzrzrżźź, dzzwwgrr...

wwwwrrrr, zzzzzggrzrzrzżżżżźźź, dzzzwwwwgrr...

zakłócenia na linii.  linii komunikacji interpersonalnej między Matką Jedyną a Inwentarzem Domowym.  nic się nie dzieje przypadkowo, tylko po coś. tylko jeszcze za cholerę nie wiem po co! że każdy nasz przecudowny po-ranek ma kilka fundamentalnych zasad (tych prawdziwych, które wynikają z głębi nas, a nie z tej kartki na ścianie, z wypunktowanymi: jeden mycie zębów, dwa ubieranie, trzy jedzenie, cztery zakładanie butów, pięć wychodzenie).

fundamentalne zasady z głębin nas brzmią tak:

- i tak spóźnimy się do szkoły, choćby nie wiem co, choćby muchi srali będzie wiosna

- i tak wku....ię się  minimum trzy razy, bo trzy to liczba magiczna i minimalna, a po trzech to już chu chu, liczba nieskończona

- i tak B. będzie tupać nogami i kłaść się na podłogę, gryźć klepki i narożniki, że nie ma w co się ubrać (lat prawie 6! nie, nie, to nie po mamusi, mamusia jest zrównoważona)

- i tak L. spyta minimum trzy razy, bo trzy to liczba magiczna i minimalna, ale nie jedyna, a zazwyczaj plasuje się w granicach trzydziestu i wyżej: "czy mogę zaaaagraaaać?" przy czym molenie i wiercenie dziury w brzuchu potrwa tyle, że i tak się zgodzę choćby muchi srali będzie wiosna, bo przecież chcę żyć! (ps. znalazłam metodę i mówię mu: jak będziesz tak jęczał, to nie grasz przez caaały dzień... przez dwaaa dni... przez trzyyy. niestety do trzech nie dochodzi, schytrzył się i milknie po groźbie jednego, a ostatnio nawet przed. więc ostatecznie i tak gra. tylko po szkole. chyba że ma na później. skubaniec, zawsze wyczai kiedy ma na później)

- i tak zapomnę o: wyjściu do muzeum na 8:50, uzupełnieniu jadłospisu o wymienniki węglowodanowe, kupieniu bułek na rano, zapłaceniu za wycieczkę, no, to w skrócie

- i tak przemyślę dwa razy, czemu to akurat wybrałam taki nowoczesny model wychowania, a nie klasyczny stary sprawdzony, w którym tłukło się dzieci w dupę i miało się święty (podkreślam: święty) spokój. no, ale skoro już wybrałam inaczej, to po prostu jeszcze raz zacisnę zęby na framudze drzwi zdrapując paznokciami farbę z tynkiem i przełknę ślinę z wiórami, by dopasować się do hasła: szczęśliwa matka - szczęśliwe dziecko

a ostatecznie to i tak, jak co dzień, otrę się o ściany w szkole, próbując wtopić się w tło, malując twarz kamuflarzem w lamperię na wysokości czoła, mając nadzieję, że żaden nauczyciel/nauczycielka nie zauważy mnie (pal sześć moje dzieci), wchodzącą pół godziny po dzwonku do szkoły. lamperia, to moje drugie imię.

a najgorsze jest to, że moje przecudowne dzieci NIC SOBIE NIE ROBIĄ Z TEGO, że mamusia sra wiórami z obgryzanych framug. mają też raczej gdzieś, że nie dotrzemy do szkoły na ósmą. bo to przecież nie oni mieli najwięcej spóźnień w klasie w liceum i groźbę nie zaliczenia z zachowania!




niedziela, 20 marca 2016

Pra wiek i inne czasy...

Jest taki ktoś, kto ogarnia temat... Ktoś kto wkurza, a za razem, bez, byłoby ciężko jak cholera. Jest ktoś, kto tu NIGDY nie zajrzy i nawet nie będę w stanie wytłumaczyć, o co tutaj chodzi. To nasza babcia.... Dla najmłodszych: Babcia-Pra....




sobota, 19 marca 2016

Truskawkowy mus

O tej porze (23.01) w moim wieku, jedyne, co mogę napisać, to to, że myśli brak. Więc niech będzie trochę musu truskawkowego:

czwartek, 17 marca 2016

pizza i klaweta

sie tak nie da, że wszystko jest ok. ale sie da, że prawie jest ok. tylko pizza wyszła zupełnie fest i urosła jak stopięćdziesiąt i mamy w "de", że podobno cieńsza to lepsza. nam grubsza to lepsza! i dzieci kazały zapisać przepis :)
z wczoraj, świeżynka:
- mama, a co to znaczy "klaweta"?
- "klaweta"? nie wiem kochanie. może "laweta", to wiem.
- nie, "klaweta", "klaweta dla kota",
- a "kuweta", "kuweta dla kota"! to taka kwadratowa płaska miska z piaskiem, do której kot robi kupę i siku.
- chyba prostokątna, mama.
- tak, tak, prostokątna. a to ciekawe skąd się ta nazwa wzięła, bo wiecie, to się nie zaczęło od kota, ale od zdjęć. chcecie wiedzieć?
- taaaaaaak!
- no to kiedyś było tak, że zdjęcia robiło się na takiej kliszy. i tą kliszę w zupełnej ciemni trzeba było prześwietlić wiązką światła na światłoczułu papier. a światłoczuły papier, to taki, który jak się go wyjmie na światło, to robi się czarny. najpierw szary, bardziej szary, aż w końcu całkiem czarny. rozumiecie?
- tak.
- no i jak się już prześwietliło tę wiązkę światła przez kliszę na światłoczuły papier, to wtedy na tym papierze, jak się go włożyło do odpowiedniego płynu chemicznego, wywoływacza, to się pojawiało zdjęcie. rozumiecie?
- tak.
- no i właśnie ten chemiczny płyn wlewało się do takiej prostokątnej płaskiej miski, żeby można było do niego włożyć ten naświetlony przez kliszę światłoczuły papier, żeby mu się rogi nie zagięły, bo w okrągłej misce, to by mu się zagięły. no i z tego wychodziło zdjęcie, i to tak właściwie jest kuweta. a potem stała się kuwetą dla kota. rozumiecie?
- tak.
- mama.
- słucham?
- a co to jest "klaweta" ??
- (buuuuu)

wtorek, 1 marca 2016

sen zen

jest późno. myślę o śnie. dużo pracy za mną, wysiłku i nerwów. takie życie. ciekawe ile (żyć) mi jeszcze zostało. ostatnio syn zapytał czy my, tak jak w grach, możemy tracić i zyskiwać moc. odpowiedziałam, że tak. okazuje się, że gierki nie kłamią w niektórych kwestiach. może z tymi życiami też nie kłamią, że masz ich kilka.

córka moja za to nieprzytomna przybyła na kanapę i bez słowa zasnęła mi głową na ręku. co jakiś czas wykonywała / wykonuje, bo piszę na bieżąco/ jakieś piruety, protestując przeciw klasycznie pojmowanej wygodzie. pozycję zen, na jakieś 20 minut, osiągnęła w pozycji z jedną nogą na kanapie a drugą pod. a tak będę leżeć. ja tu wykazuję się liberalizmem rodzicielskim i bezstresowym wychowaniem i jej nie poprawiam w tej decyzji. i to jest mój sukces wychowawczy na dziś! pozwalam na swobodę. polecam. bezsenna matka... hrrrr

czwartek, 25 lutego 2016

szczęście początkującego

SPRAWDZAM, czy umiem już coś tu dopisać... liczę na szczęście początkującego!
dobra, wyszło...
a fotku?

środa, 24 lutego 2016

aktywne słuchanie

dopóki moja Siostra się nie ogarnie, to se sama tą przestrzeń gospodaruję. choć tym razem kawałek smsowej dyskusji. z pytaniem do czytających. otóż Sis pisze:

Jo - Jak mnie Twoja córka dziś wyściskała, to ja w szoku byłam!!! Ale to było miłe...
Go - Acha, czyli ucieszyło Cię, że B. była do Ciebie tak serdeczna. Mhm.
Jo - To na problemy metoda nie na nieproblemy. Jakie jest słowo przeciwstawne do problem?
Go - Harmonia?
Go - Idealne zgranie w czasie i przestrzeni?
Go - Spoko luz relax?
Jo - Nic z tych rzeczy... Trzeba wymyśleć
Go - A może "mamtowdupie"?
Jo - Nie. Za bardzo się kojarzy z: spierdalaj

no i co Wy na to? jakie jest słowo przeciwstawne do "problem"?
ps. dziś na kursie było o aktywnym słuchaniu.

niedziela, 21 lutego 2016

wychowawczy szczyt Everestu

podkład muzyczny: Riverside
tak, tak, będzie o dzieciach. co za nowość. no cóż, temat wałkowany na co dzień od tylu lat, ile te Stworki są na Świecie. indywidualne, odrębne, niezależne Jednostki. pełne własnej wiary w Cuda i nowatorskich pomysłów, wcale nie na życie, tylko na kolejną chwilę. a my, przewidujący i niezastąpieni, wiedzący co się może zdarzyć, planujący niezmiennie kolejny tydzień, miesiąc, dziesięciolecie, nie jesteśmy nawet w stanie odgadnąć, co się w ich głowach dzieje. nasze przewidywania na nic... nasze rozwiązania o kant dupy... nasze pomysły... szkoda gadać.
mój plan wobec nich przestał się sprawdzać zaraz po urodzeniu. choć walczę o niego (co prawda zmodyfikowany, wypaczony, pozszywany z resztek nie przypomina już tego pierwotnego) do tej pory, bo czegoś muszę się trzymać. busz rodzicielstwa (matkocielstwa?) rozjaśniają promienie kolejnego fałszywego słońca kolejnej ideologii wychowawczej. zasieki porad moich własnych rodziców, srogich spojrzeń napływających z otaczającego społeczeństwa każą myśleć, że ciągle jest coś nie tak. a moje dzieci, krzywe, nieprzystające, niemówiącedzieńdobry, drące się i wrzeszczące, chorujące, parskające gniewem i nie poddają się ani ogólnej ani mojej presji  mają to generalnie w dupie. ja natomiast uprawiam survival wychowawczy, na miarę wejścia na Everest próbując przeżyć pomiędzy ich a moimi potrzebami, wyrywając zębami kolejną dawkę spokoju i odosobnienia. krew cieknie po brodzie, ochłapy mojej godności zwisają z zębów, a ja parzę sobie kawę i zasiadam z książką na kanapie. babcia płacze, dzieciom oczy robią się kwadratowe od telewizora a robaki w brzuchu przeżywają renesans. zwycięstwo!
na szczęście na szczycie Everestu serce wypełnia takie szczęście, że pół godziny przebywania tam wynagradza całodzienny trud. no, może godzina. a, i uczciwie muszę dodać, że im starsze Stwory, tym jest lepiej, a moja biblioteczka rozpoczętych (a nawet zakończonych) książek rośnie z dnia na dzień. no i w końcu chwyciłyśmy (Siostro!) Pana Boga za nogi, bo wreszcie ktoś nam powie jak żyć! i nie jest to mama.  "wychowanie bez porażek" - nowa Biblia, new age, nowy life. jest nadzieja, ta pozostanie na wieki, na samym czubku rozkoszy dnia codziennego. i co Ty na to?

piątek, 12 lutego 2016

rodzicielstwo dalekości

generalnie chodzi o to, że najbardziej się kocha dziecko, kiedy jest daleko albo śpi. tak, tak to taki odłam rodzicielstwa bliskości. wyrósł jak garb na jego karku.