wtorek, 31 maja 2016

wrrrr, zzggrzrzrżźź, dzzwwgrr...

wwwwrrrr, zzzzzggrzrzrzżżżżźźź, dzzzwwwwgrr...

zakłócenia na linii.  linii komunikacji interpersonalnej między Matką Jedyną a Inwentarzem Domowym.  nic się nie dzieje przypadkowo, tylko po coś. tylko jeszcze za cholerę nie wiem po co! że każdy nasz przecudowny po-ranek ma kilka fundamentalnych zasad (tych prawdziwych, które wynikają z głębi nas, a nie z tej kartki na ścianie, z wypunktowanymi: jeden mycie zębów, dwa ubieranie, trzy jedzenie, cztery zakładanie butów, pięć wychodzenie).

fundamentalne zasady z głębin nas brzmią tak:

- i tak spóźnimy się do szkoły, choćby nie wiem co, choćby muchi srali będzie wiosna

- i tak wku....ię się  minimum trzy razy, bo trzy to liczba magiczna i minimalna, a po trzech to już chu chu, liczba nieskończona

- i tak B. będzie tupać nogami i kłaść się na podłogę, gryźć klepki i narożniki, że nie ma w co się ubrać (lat prawie 6! nie, nie, to nie po mamusi, mamusia jest zrównoważona)

- i tak L. spyta minimum trzy razy, bo trzy to liczba magiczna i minimalna, ale nie jedyna, a zazwyczaj plasuje się w granicach trzydziestu i wyżej: "czy mogę zaaaagraaaać?" przy czym molenie i wiercenie dziury w brzuchu potrwa tyle, że i tak się zgodzę choćby muchi srali będzie wiosna, bo przecież chcę żyć! (ps. znalazłam metodę i mówię mu: jak będziesz tak jęczał, to nie grasz przez caaały dzień... przez dwaaa dni... przez trzyyy. niestety do trzech nie dochodzi, schytrzył się i milknie po groźbie jednego, a ostatnio nawet przed. więc ostatecznie i tak gra. tylko po szkole. chyba że ma na później. skubaniec, zawsze wyczai kiedy ma na później)

- i tak zapomnę o: wyjściu do muzeum na 8:50, uzupełnieniu jadłospisu o wymienniki węglowodanowe, kupieniu bułek na rano, zapłaceniu za wycieczkę, no, to w skrócie

- i tak przemyślę dwa razy, czemu to akurat wybrałam taki nowoczesny model wychowania, a nie klasyczny stary sprawdzony, w którym tłukło się dzieci w dupę i miało się święty (podkreślam: święty) spokój. no, ale skoro już wybrałam inaczej, to po prostu jeszcze raz zacisnę zęby na framudze drzwi zdrapując paznokciami farbę z tynkiem i przełknę ślinę z wiórami, by dopasować się do hasła: szczęśliwa matka - szczęśliwe dziecko

a ostatecznie to i tak, jak co dzień, otrę się o ściany w szkole, próbując wtopić się w tło, malując twarz kamuflarzem w lamperię na wysokości czoła, mając nadzieję, że żaden nauczyciel/nauczycielka nie zauważy mnie (pal sześć moje dzieci), wchodzącą pół godziny po dzwonku do szkoły. lamperia, to moje drugie imię.

a najgorsze jest to, że moje przecudowne dzieci NIC SOBIE NIE ROBIĄ Z TEGO, że mamusia sra wiórami z obgryzanych framug. mają też raczej gdzieś, że nie dotrzemy do szkoły na ósmą. bo to przecież nie oni mieli najwięcej spóźnień w klasie w liceum i groźbę nie zaliczenia z zachowania!